Aktualności: Sprawy urzędowe
Przyszli nad ranem
10 lutego 2021
10 lutego 1940 r. na Kresach Wschodnich rozpoczęły się deportacje ludności cywilnej w głąb Rosji. Tysiące polskich rodzin musiało w kilka chwil spakować swój cały dobytek i udać się w trudną, wyczerpującą podróż w nieznane. Pamiętając o ich tragicznych losach jak co roku pod stargardzkim pomnikiem Ofiar Sybiru i Katynia złożono kwiaty i zapalono znicze.
Tych, którzy zostali przymusowo deportowani, wspomniał prezydent Rafał Zając i jego zastępcy: Ewa Sowa i Piotr Mync. Proboszcz parafii pw. Ducha Świętego Robert Śnieg odmówił również modlitwę za ofiary tamtych wydarzeń. Z kolei Piotr Tarnawski z Muzeum Archeologiczno-Historycznego przygotował odczyt historyczny. Można go przeczytać poniżej.
Biało-czerwone kwiaty oraz znicze pojawiły się także pod pomnikiem „Stargardzianie Ojczyźnie – w setną rocznicę odzyskania niepodległości”.
Zdjęcia: UM w Stargardzie
Dzień, w którym zaczęła się zsyłka…
10 lutego 1940 r., sobota, Kresy Wschodnie II Rzeczypospolitej pod okupacją sowiecką, najmroźniejsza zima w czasie II wojny światowej. Był to dramatyczny dzień dla około 140 tys. polskich obywateli. Dzień, który mocno utkwił w pamięci również stargardzkich Sybiraków*.
Przygotowania Związku Radzieckiego do deportacji obywateli polskich rozpoczęły się kilka miesięcy wcześniej. 5 grudnia 1939 r. Rada Komisarzy Ludowych (organ wykonawczy centralnej władzy ZSRR) podjęła uchwałę o przesiedleniu polskich osadników z utworzonych na okupowanych przez Sowietów Kresach Wschodnich II RP obwodów USRR (Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej) i BSRR (Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej). Następnie, po dyrektywie nr 5648/B autorstwa Ławrientija Berii z 19 grudnia 1939 r., przystąpiono do dokładnej ewidencji wszystkich osadników i członków ich rodzin. Nikt z ewidencjonowanych nie znał prawdziwego celu sporządzania tego spisu. Ustalono także szczegóły akcji wysiedleńczej z udziałem m.in. NKWD i władz terenowych.
Dla niektórych rodzin deportacja rozpoczęła się już wieczorem, dla większości w nocy z 9 na 10 lutego. W wielu domach panującą wtedy ciszę przerwali enkawudziści. Tak jak u Haliny Kowalskiej, mającej wówczas 10 lat, która szczególnie zapamiętała… hałas: Noc, to była noc (…).Więc w okiennice i w drzwi! To był łomot! To było tak, jakby dom się do góry nogami wywalał (…). Tatuś się zerwał do drzwi: „Kto?”. „Otkrawaj! Otkrawaj!” [tłum. Otwieraj].
Władze sowieckie zastosowały wobec polskich obywateli zasadę odpowiedzialności zbiorowej. Niewielu spodziewało się, że akcje wysiedleńcze będą dotyczyć całych rodzin. Tak było chociażby w domu siedmioletniego wówczas Krystyna Sulimierskiego: Był rano mróz (…). Rodzice spodziewali się, że coś może się stać. Tylko matka liczyła, że – jak zobaczyła rano, jak od tej głównej drogi jechały sanie – to matka była pewna, że jadą po ojca. A to po nas wszystkich. Pięć minut czasu. Pięć. Przyjęło się, że mówi się, pięć, ale to więcej było jak pięć minut, z piętnaście, pół godziny, tak trzeba powiedzieć, dali czasu na spakowanie się. Ojcu kazali usiąść. Ojciec nie mógł (…) pakować się (…). Kazali tylko, żeby ciepłe rzeczy wziąć.
W niejednym domu, tak jak u Franciszki Dobrzyckiej, dziesięcioletniej córki osadnika wojskowego, dopiero szykowano się do śniadania: I właśnie 10 lutego. Tatuś jakoś wrócił z 9/10 lutego, bardzo późno, gdzieś jeździł, najprawdopodobniej gdzieś radia słuchali (…). Właśnie wtedy wrócił tatuś późno, jeszcze był w łóżku, ja tam się koło niego kotłowałam, mama szykowała śniadanie. Raptem wchodzą enkawudziści, jeden z tych miejscowych ludzi, ja teraz nie pamiętam, czy ktoś znanych, czy z dalszej okolicy. Od razu: „Wstawać, ubierać się, ręce do góry, rewizja, dokumenty”.
9-letnia wtedy Wanda Godzieba zapamiętała przede wszystkim strach i zdenerwowanie. Wywoływało go zaskoczenie i pośpiech oraz polecenia wydawane rodzinom przez członków grup operacyjnych: Piąta godzina rano. Oni tak właśnie, żeby wszystkich zastać, żeby czasem i ktoś nie chował się gdzieś itd. Po rewizji kazali ojcu, żeby rodzinę przygotował w ciągu godziny, czy dwóch godzin. Bagaż niewielki, do trzydzieści kilogramów (…). Dokąd, na jak długo, absolutnie żadnej na ten temat wiadomości nie mieliśmy (…). Słyszałam tylko tyle, jak ojciec pytał: „Na jak długo, gdzie, dokąd?”. (…) „Niczego nie boicie się. Wy wiernios, wiernioties [tłum. Pan wróci, wrócicie] (…). W tym zdenerwowaniu nie wiadomo, co brać (…). Mama jeszcze tam chciała pierzynę, to, tamto. Ojciec mówi: „Nic – przecież wrócimy z powrotem – nic nie bierz”.
To nagłe i niespodziewane wejście do domu powodowało także niekiedy dramatyczne, lecz naturalne w takiej sytuacji, reakcje wśród wysiedlanych. Tak jak w domu piętnastoletniej wówczas Janiny Klem: Wtedy ten enkawudzista (…) powiedział, że mamy godzinę czasu do spakowania naszych rzeczy. Ponieważ będziemy przesiedleni do innego miejsca zamieszkania, gdzie jest bardzo zimno, więc proszę się dokładnie ubrać ciepło. Wtedy nastąpiła taka przykra sytuacja, bo mamusia prawie straciła głowę, uklękła przed figurką Matki Boskiej, my również. Zaczęliśmy płakać i prosić jego, żeby nas nie wywozili, a to nic nie dawało.
Specjalne grupy operacyjne tuż po wejściu do domu w pierwszej kolejności dokonywały rewizji w poszukiwaniu broni, jednocześnie nakazując szybkie pakowanie się. Ich zachowanie bywało różne, począwszy od krzyków, straszenia czy grożenia bronią, po pomoc przy pakowaniu. Rzadko spotykaną reakcję żołnierza zapamiętał ośmioletni Hieronim Tawrel: 10 lutego, tak gdzieś nad ranem przyszli. Jeszcze myśmy spali (…). Szukali broni czy czegoś, nie wiem. Przeszukiwali mieszkanie. Później kazali się nam zbierać wszystkim. Wyjeżdżamy. Dlaczego? „Będziemy was zabierać stąd w Rosiju”. Matka bardzo płakała. (…) „Gospodyni, ty nie płacz, tam będzie dobrze, charaszo” (…) A jeden siedział i płakał (…). Radziecki żołnierz siedział i płakał – wiedział, jak tam będzie.
Akcja była bardzo dobrze zaplanowana i utrzymana w tajemnicy. Siły NKWD pilnowały, by w razie oporu lub próby ucieczki szybko reagować. Często wyglądało to tak, jak w domu ośmioletniej Haliny Żakowicz-Pluta: 10 lutego myśmy siedzieli w pokoju, mama podawała śniadanie (…). I nagle, to była chyba koło ósmej godziny, łomot do okien i do drzwi. Pełno wojskowych z karabinami w oknach, żeby nikt nie uciekł, drzwi frontowe i drzwi od ogrodu obstawione, weszli i: „Czy tutaj mieszka taki i taki” – „Tak”. I od razu: „Zbierajcie się, macie pół godziny na spakowanie, zabranie co chcecie”. Podjechały dwa konie zaprzężone w sanie (…) i co tam było pod ręką, co się nadawało do zabrania w takie wiąza (kapa, serweta) tam się rzucało.
Po spakowaniu każdą rodzinę przewożono do punktów zbornych, w których oczekiwano na transport kolejowy zorganizowany w postaci wagonów towarowych. Następnie rozpoczynała się „podróż” na wschód w dalekie, nieznane, obce…
Wywózki 10 lutego 1940 r. dotknęły przede wszystkim rodziny osadników wojskowych i cywilnych, pracowników leśnictwa (leśników, gajowych), urzędników państwowych i samorządowych. Była to pierwsza, w czasie II wojny światowej, deportacja polskiej ludności cywilnej w głąb ZSRR. Kolejne zrealizowane zostały w nocy z 12 na 13 kwietnia, pod koniec czerwca tego samego roku, a także w maju i czerwcu 1941 r. oraz w latach 1944-45. Dotyczyło to setek tysięcy osób uznanych za wrogich i niebezpiecznych dla władz ZSRR.
Dla skazanych na zesłanie polskich obywateli był to dzień, który bezwzględnie zmienił ich dotychczasowe życie. Dzień pożegnania ze swoim domem i Polską, na długo, na zawsze…
*Fragmenty wspomnień pochodzą z publikacji: Wspomnienia pisane głodem… Relacje członków Związku Sybiraków w Stargardzie zesłanych w czasie II wojny światowej do ZSRR, pod red. J. Aniszewskiej, Stargard 2011.